środa, 30 października 2013

MACIEREWICZ: TO JA SPOWODOWAŁEM ZAMACH W SMOLEŃSKU

Dlaczego Antoni Macierewicz przeprowadził zamach w Smoleńsku? Jak pomagał talibom? Czy ''noc teczek'' mogła się przekształcić w ''noc długich noży''? Kto powinien nosić trampki z wizerunkiem Macierewicza? To wszystko tylko w tym wstrząsającym wywiadzie.
Macierewicz znajdzie się już niedługo punkowych koszulkach?
''Medialne Fakty'' - Mówił pan przed wywiadem, że celem pańskiego życia jest zniszczenie państwa. 
Antoni Macierewicz - Tak chcę je za wszelką cenę zdeptać, zmiażdżyć, zmieść z powierzchni ziemi.
- Każde państwo czy tylko Polskę? 
- Każde, ale na początek może być i Polska (śmiech).
- I temu celowi miał służyć zamach w Smoleńsku?
- A co. Czy mogło wyjść lepiej. Połowa Polaków nie ufa drugiej połowie. Mnożą się podejrzenia, ludzie gotowi są sobie skoczyć do gardeł. Ale, co najważniejsze, instytucje państwowe tracą wiarygodność, społeczeństwo jest gotowe uwierzyć nawet w najdurniejsze spiski. To idealna atmosfera.
- Do czego? 
- Do rewolucji!
- A pan te podejrzenia wciąż potęguje. 
- I śmieję się w kułak, bo sam wiem najlepiej, że teoria o zamachu nie jest wcale teorią, tylko prawdą.
- Bo to pan był jego autorem? 
- Oczywiście.
- No dobrze, to niech pan powie, w jaki sposób bomba znalazła się w samolocie. 
- Nie bomba, ale bomby. Jedną wniósł sam Lech Kaczyński. Dałem mu osobiście paczkę. Miał w niej być kryształ na prezent dla Putina. Specjalnie kazałem mu obchodzić się z tym ostrożnie, bo to łatwo tłukące, żeby tego cholerstwa nie otwierał. Drugą bombę wniósł Przemysław Gosiewski. Miał chłopina kłopoty z alimentami, to sobie dorabiał. Myślał, że wiezie polskie mięso na handel do Rosji. I zyskownie, i patriotycznie. A najlepsze, że wiózł ze sobą parę kilo parówek, więc pękające parówki to wcale nie kompletny kretynizm, tylko prawdziwy eksperyment naukowy.(śmiech).
- Sam pan zrobił te bomby? Bo nie chce mi się jakoś wierzyć, żeby poważny, powiedzmy, poseł i minister łączył czerwone i czarne kabelki. 
- Oczywiście, że nie. Pomagali mi niemieccy towarzysze. To ludzie jeszcze z Frakcji Czerwonej Armii (niemiecka lewacka organizacja terrorystyczna - przyp. red.). Jeden z nich znał osobiście Andreasa Baadera i Ulrike Meinhoff. W robieniu bomb szkoliła ich Stasi i Palestyńczycy. Oni też załatwili materiał wybuchowy. Początkowo chcieli wysadzać McDonaldy, ale ich przekonałem, że więcej korzyści dla światowej rewolucji proletariackiej będzie jednak z wysadzenia prezydenckiego Tupolewa. No i miałem oczywiście do pomocy polskich ekspertów, samych rewolucjonistów, niektórych szkolonych jeszcze przez KGB, tych samych którzy teraz ''wyjaśniają'' tajemnicę smoleńską w moim zespole.
- Skoro są prawdziwymi ekspertami, to dlaczego udają totalnych idiotów? Czy to element zamierzonej gry.
- Oni są ekspertami od wysadzanie, a nie od badania (śmiech). A poza tym w życiu trzeba się dobrze bawić. Rewolucję robi się też śmiechem, nie tylko kałachem i bombą. Największe jaja były jak podczas konferencji prasowej Rońda zaczął dzwonić na Skype'a do Biniendy, podszywając się za Putina. Myślałem, że cała komisja zdechnie ze śmiechu.
- A dlaczego pomagali panu niemieccy lewaccy terroryści? 
- Przecież walczymy o to samo - o zniszczenie burżuazyjnego, kapitalistycznego państwa totalnego wyzysku.
- Niszczył pan to państwo będąc likwidatorem Wojskowych Służb Informacyjnych? 
- Pewnie. Rozwalając WSI, w dodatku w samym środku wojny, miałem tyle zabawy, co nigdy w życiu. A ponadto tylko w ten sposób mogłem pomóc ludowi Afganistanu i Iraku w ich heroicznej walce ze światowym imperializmem. (...)
- Czyli widzę, że założenia trzecioświatowego maoizmu też są panu bliskie. Może porozmawialibyśmy w takim razie nieco szerzej o pana, że tak się wyrażę, podłożu ideowym. Jest pan, jak sam niedawno mówił, skrajnym lewakiem, anarchistą nie wahającym się przed użyciem materiału wybuchowego czy kuli? 
- Lewakiem byłem odkąd pamiętam. Już w szkole moją ulubioną zabawą była walka klas. Najpierw byłem trockistą, później anarcho-komunistą. Zaczytywałem się w Bakuninie, Kropotkinie, Lukácsu, Róży Luksemburg. Miałem potłumaczone z niemieckiego wszystkie artykuły Ulrike Meinhoff. I cały czas chciałem uderzać w zastaną rzeczywistość, walić łbem w tych, co poniewierali zwykłego człowieka.
- No to okres PRL trochę panu jako lewicowcowi sprzyjał.
- PRL i lewica, pan sobie chyba żarty jakieś stroi. Byłoby to naprawdę śmieszne, gdyby nie było jednocześnie smutne jak smoleńska brzoza (śmiech). Realny socjalizm miał niewiele wspólnego z prawdziwą lewicą. To były rządy starych durniów, którzy wleźli na stołek, podkładając świnie jeden drugiemu i jedyne, o co się martwili, to jak z niego nie zlecieć. PRL to była zdrada socjalizmu. Zwykli robotnicy nie mieli nic do powiedzenia w fabrykach, każda niestandardowa myśl była tłumiona. A każdego, kto się wychylił, od razu pałą. I następowała taka wtórna alienacja zwykłego człowieka - niby wszystko było jego, ale on tego zupełnie nie czuł (...).
- Twierdzi pan, że był pan zawsze socjalistą, a jest pan przecież od wielu lat ikoną ruchu narodowo-katolickiego. Pewnie nie tylko dla mnie, coś tu bardzo mocno nie gra. 
- Wie pan, pierwsza Solidarność przyciągnęła mnie jakąś taką swoją chęcią powrotu do tego czystego, "ewangelicznego" (śmiech) socjalizmu. Ale nagle wszystko to zaczęło się robić strasznie świętobliwe. Matka Boska w klapie, Jan Paweł na okapie. No i zrozumiałem, że z tym swoim lewactwem niewiele ugram. Zamiast tego postanowiłem zostać drugim Konradem Wallenrodem. (...) Liczyłem, że a nuż ''Solidarność'' przejmie władzę i będę mógł wskoczyć na górę i rozpieprzyć system. Bo w tamtym oficjalnym systemie w latach 80. nie miałem już czego szukać. I odwaliłem swoje nawrócenie Szawła, z trockizmu, z którego wszyscy znali mnie w KOR-ze (Komitet Obrony Robotników - przyp. red.), na przykładnego prawicowca. Później było mi już trudno ściągnąć ten moherowy beret z głowy. Z drugiej strony taki kamuflaż był niezwykle wygodny. Jako prawicowiec mogłem robić mnóstwo dziwnych rzeczy i nikt mnie o nic nie podejrzewał. Wiadomo, że każdy prawak to oszołom i różne idiotyzmy z definicji wyczynia (śmiech). (...)
- A jak było naprawdę z ''nocą teczek''? Wtedy gdy upadł rząd Olszewskiego, w którym pan był ministrem spraw wewnętrznych. Pan zapowiedział ogłoszenie listy agentów SB, z grona czołowych polskich polityków, na czele z ówczesnym prezydentem Lechem Wałęsą. I wtedy rozpętała się burza, zakończona odwołaniem przez Sejm Olszewskiego i pana razem z nim. Co pan chciał wtedy osiągnąć? Miał być zamach stanu, jak mówią niektórzy, czy to była tylko próba wysadzenia Wałęsy z siodła? 
- To był absolutny majstersztyk, niestety tylko w planach. No i jak to zwykle bywa w takich razach, coś tam pieprznęło i cały z takim trudem przygotowany plan można było w psu w dupę... Zabrakło nam pewnie doświadczenia, ale to nie Afryka albo Ameryka Południowa, żeby mieć wprawę w robieniu puczów, zamachów stanu (śmiech).
 - Panie ministrze, może więcej konkretów... 
- Proszę tylko bez ministrowania. (...) Plan był taki: wchodzę na mównicę, jadę po wszystkich, że agenci, robi się zamieszanie i wtedy wkracza wojsko. Bo mi wtedy jako ministrowi spraw wewnętrznych podlegało trochę wojska, czyli Nadwiślańskie Jednostki Wojskowe i sporo tego stało blisko Warszawy. Poza tym mieliśmy ugadanych paru generałów i normalna armia by przynajmniej nie przeszkadzała.
- Wchodzi wojsko i co... 
- Wszystkich pod ścianę! Najpierw Wałęsa, później Kwaśniewski, Tusk, Pawlak, Mazowiecki, Geremek, wszyscy... Była taka grupa niewielka przygotowana, trochę niedoszłych terrorystów, trochę takich zakapiorów po różnych Legiach Cudzoziemskich czy ciężkich odsiadkach. Chłopaki by się nie zawahali, kula w łeb i do dołu. No i po całej, pożal się Marksie, polskiej klasie politycznej. Co ciekawe, na liście do rozwałki byli też bracia Kaczyńscy. Oni niby byli z nami, popierali rząd Olszewskiego, ale coś tam zawsze kombinowali za plecami, zwłaszcza Jarek. A jak poszedł przeciek, że coś się może dziać, wtedy się dopiero zaczęło. Jarek dostał białej gorączki, biegał na tych swoich krótkich nóżkach i bełkotał coś, że jak wjadą czołgi, to ludzie wyjdą na ulicę, a on nie chce w Warszawie drugiego Budapesztu. (Aluzja do krwawego stłumienia przez radzieckie czołgi powstania węgierskiego w 1956 r. - przypomnienie redakcji). No i przekonałem Olszewskiego, żeby ich wpisać na taką "listę rezerwową". Tam byli tacy, co do których nie byliśmy pewni czy ich rozstrzelać, czy tylko zrobić im parę ''ścieżek zdrowia'' na Rakowieckiej, a później na reedukację. No i wtedy Lech jednak uniknął czapy (kary śmierci - przypomnienie redakcji), ale co się odwlecze, to nie uciecze (śmiech).
- A co na to Olszewski... 
- Pracowałem nad nim ostro od samego początku kadencji. Olszewski jest nieźle walnięty. To regularny paranoik, wszędzie widzi spiski, gość prosto do psychiatryka. Był przekonany, że za każdym rogiem czają się komunistyczni agenci. W co większe donice zaglądał nawet czy nie ukryli się w nich esbecy (śmiech). Przekonałem go, że wszystko to dla dobra Polski. A później byśmy się spokojnie pozbyli Olszewskiego. Państwo powoli by się rozmontowywało, kapitalistów zesłało na Pustynię Błędowską, żeby liczyli ziarnka piasku, a fabryki oddało robotnikom, ale tak naprawdę, nie jak za PRL-u, kiedy różni aparatczycy i ''zawodowi dyrektorzy'' trzymali na nich łapę.
 - No i co się stało. 
- Wszystko się ni z tego ni z owego w ch... posypało. Rozkazy poszły, ale wykonawcy się spietrali i nic nie zrobili. Jak dzwoniliśmy do Nadwiślańskich to odpowiadali, że jadą, a w tym czasie stali pod bronią i czekali, co będzie. Olszewski też w ostatniej chwili nie wytrzymał i zaczął wszystkim mówić, żeby jeszcze poczekać, bo może wszystko da się wygrać bez rozlewu krwi. A jak ten baran czekał, to tamci się zebrali i nas elegancko wykolegowali. Rano premierem był już Pawlak, a my mogliśmy rozkazywać chyba tylko plastikowym żołnierzykom. (...)
- Dlaczego pan się ujawnił właśnie teraz, kiedy jest pan znowu na szczycie, po tylu latach ukrywania? 
- Nie może pan sobie nawet wyobrazić, jakie takie ukrywanie, ciągle krycie własnych myśli, jest wyczerpujące. Ostatnio kłamstwo zaczęło mi się mieszać z rzeczywistością. I coraz częściej zaczynam się budzić, sądząc, że naprawdę jestem pierwszym śledczym RP, niestrudzenie poszukującym prawdy na temat Smoleńska. I czasami naprawdę zaczynam wierzyć w głupoty, które wygaduję. No i stwierdziłem, że tylko wyznanie prawdy może mnie uratować przez wariatkowem. A ''Medialne Fakty'' są jedynym medium w Polsce, piszącym prawdę. No może kiedyś robiła to też ''Mać Pariadka''. Poza tym mam już swoje lata i nie chcę zostać zapamiętany jako totalny dziwoląg. Może trochę marzy mi się zostanie drugim Che Guevarą (śmiech). A przecież ten dokonał tylko tyle, że dał się zabić jak frajer w jakiejś zadupiastej Boliwii. Zobaczyć trampki z Antonim Macierewiczem na nogach jakiegoś punka, to byłoby całkiem niezłe zakończenie kariery (śmiech). Już wkrótce w ''Medialnych Faktach'' reszta wywiadu, z której dowiemy się: dlaczego Antonii Macierewicz uwielbia rybki akwariowe, czy miał romans z mamą Madzi, czemu odrzucił zaproszenie Leszka Millera na Kongres Lewicy i kto zabił generała Marka Papałę.